Rano po sielankowym obejściu przylądka, gdzie porobiliśmy zdobyczne foty za dnia, ruszyliśmy pieszo ku Sagres wypatrując dzikiej plażyczki, gdzie mieliśmy zrobić pożegnanie z Atlantykiem. Droga ta wyglądała jak z typowego wyobrażenia autostopowania przez środek USA, po lewej stronie pustki po prawej też i na przód długa, nie kończąca się droga:) Przed Sagres dotarliśmy do świetnej plażyczki, zatopionej w klifach ze śladową ilością ludzi(komercyjni Algarvovicze nie wiedzą co tracą gnieżdząc się w ośrodkach typu Albufeira). Delikatnie ponurkowałem, ale głównym celem tych odleżyn było naładowanie baterii przed bardzo długim powrotem- grubo ponad 3500 kiloemtrów do domu. Na plaży koło naszego stanowiska rozbiły się polskie studentki portugalistyki w Warszawie, dzięki czemu szybko minął nam czas na żartach, opowieściach i trochę się zasiedzieliśmy:) Więc na powrót ruszyliśmy dośc późnym popołudniem. Ale cóż pierwszy powrotny stop okazał się rewelacyjny, może nie chodzi o odległośc, ale o styl jazdy- byliśmy zapakowani na pace Pickupa i jechaliśmy 110 km/ h z typowym wiatrem we włosach, wzbudzając aplauz mijających nas aut:) Tak zaczynają najlepsi:) Później przetransportowaliśmy się w okolice Lagos, a stamtąd już wydostaliśmy się na autostradę, gdzie szybko złapaliśmy stopa do Portimao, na łapanie stopa w kierunku Faro było już troszkę za późno, zmierzch nastał, więc drugi raz podczas tego wyjazdu spaliśmy na rondzie pod okazałym billboardem, który reklamował musical JESUS CHRIST SUPERSTAR:) ALLELUJA!